tad9 tad9
2027
BLOG

Kronika Kulturalna

tad9 tad9 Polityka Obserwuj notkę 14

      Zaprawdę powiadam Wam: idą ciekawe czasy... Wygląda bowiem na to, że - po dwudziestu latach dynamicznego rozwoju - kończy się forsa, a taka sytuacja zwykle skutkuje szeregiem osobliwych epifenomenów. Niektórzy do owych epifenomenów zaliczają nawet niespodziewane zatrzymania czy samobójstwa, z jakimi mamy ostatnio do czynienia, ale ja zwrócę uwagę w inną stronę – ku barwnej łące kultury.  Ten blog trzyma poziom, więc skupimy się na kulturze wysokiej, ale najpierw krótka wycieczka w rejony pop. Zresztą – może się pospieszyłem z tą popkulturą, bo będziemy mieli do czynienia z „bildungsroman”, a więc z gatunkiem ambitnym. Oto, na naszych oczach odbywa się szybkie dojrzewanie dwóch młodzieńców – Kuby Wojewódzkiego i Michała Figurskiego. Panowie właśnie stracili posady w radiu za dowcipy o ukraińskich sprzątaczkach (no, niedokładnie za to, ale o tym – potem...) i dzięki tej lekcji uczą się prawd podstawowych. I tak, Michał Figurski zauważył, że lojalność szefa zwykle kończy się „... wtedy, gdy pojawiła się groźba strat finansowych”, albo, że z jednych (np. z Rydzyka) można szydzić i zbierać oklaski, a z innych szydzić nie można. Panowie mylą się jednak, jeśli naprawdę uważają, że poszło o ukraińskie kobiety. Kogo one obchodzą? Szło o wyczucie momentu. Nawet dzieci widziały przecież, że przekaz miesiąca brzmi: „Euro to sukces!”, a tu Figurski z Wojewódzkim robią kupę! Ale i to pewnie przeszło by bokiem – gdyby nie zareagowali Ukraińcy. Tak więc obu panom polecam na przyszłość dokładniejsze badanie kontekstów sytuacyjnych, albo konsekwentne trzymanie się celów bezpiecznych, takich jak Rydzyk właśnie. Tu ktoś mógłby postawić zarzut, że zamieszanie wokół Wojewódzkiego z Figurskim nie ma związku z sygnalizowanym na początku wyczerpywaniem się funduszy... Otóż ma, choć pośredni. Przecież indukowany przez media entuzjazm wokół Euro to rodzaj „głupiego Jasia” mającego wprawić masy w dobry humor, podnieść notowania reżimu, itd., itd., a wszystko po to, by złagodzić czy opóźnić moment zderzenia z rzeczywistością. Każdy, kto działanie „głupiego Jasia” utrudnia naraża się na klapsa – tym razem padło na Figurskiego z Wojewódzkim...

       Ale Wojewódzki z Figurskim to waga średnia. Ciekawszy jest zatarg reżimu ze „środowiskiem artystycznym” wagi ciężkiej. Bo oto, z bezwarunkowo dotąd popierających reżim gardeł coraz częściej wyrywa się okrzyk: władza zabija kulturę! Zabija, bo skąpi na to i tamto.... Nie, no oczywiście, że artyści, jako ludzie subtelni nie będą się wprost handryczyć o pieniądze (niczym pierwszy lepszy sklepikarz). Artyści będą walczyć o pryncypia. Dość co prawda kosztowne. Dla reżimu kosztowny może być też konflikt ze „środowiskiem artystycznym”, ale – cóż robić?
Minister Zdrojewski pewnie by nawet chciał sypnąć groszę, ale – nie może i pozostaje mu tylko parafrazowanie klasyka („Holland się uprze i jej daj. Skąd wezmę, jak nie mam?”). W efekcie bezchmurna aura relacji rząd - „środowisko” zmieniła się w aurę burzową, a najświeższe wyładowanie ma miejsce w okolicach stołecznych teatrów. Były już jakieś manifesty i manifestacje, a teraz doszedł protest przeciw nominacji Tadeusza Słobodzianka na szefa Teatru Dramatycznego im. Holoubka. Lansujący Słobodzianka magistrat nie ukrywa, że w tle jest także (he, he – także...) „wątek ekonomiczny”, „środowisko” ruszyło więc do boju i na władzę sypią się gromy.

       Jacek Poniedziałek, który przeszedł do historii rolą gołego Hamleta, napisał nawet tekst odsyłający Hankę „Bufetową” do bufetu (a resztę władz– do diabła), w odpowiedzi na co Słobodzianek zasugerował, że Poniedziałek to idiota. Idzie więc na noże, a – formalnie rzecz biorąc – nie powinno. Przecież Słobodzianek to krew z krwi i kość kości „środowiska artystycznego”. Dość spojrzeć skąd przychodzi. Otóż, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku wychodziło sobie pismo „Student”. Było to pismo najzupełniej oficjalne i „pierwszoobiegowe”, ale ponieważ prowadząca je ekipa popadła z czasem w jakieś opozycyjne herezje, więc władze ową ekipę rozpędziły wprowadzając na jej miejsce ludzi nowych. Tak mniej więcej zaczynała się wielka kariera Jerzego Pilcha i – właśnie – Tadeusza Słobodzianka. Mniejsza dziś o Pilcha, ale jeśli chodzi o Słobodzianka, to z czasem przeszedł on pod skrzydła „Polityki”, a potem to już szło mu z górki... Chociaż „z górki” nie jest tu określeniem najszczęśliwszym, albowiem Słobodzianek szedł raczej w górę, by wreszcie – już za III RP- dojść na szczyt w postaci nagrody „Nike” za sztukę na motywach twórczości Jana Tomasza Grossa. Tak więc – życiościek i rekomendacje Słobodzianek ma jak złoto, więc te wszystkie kwasy związane z jego nominacją muszą być natury materialnej. Wydaje się, że Słobodzianek faktycznie przybywa z misją, by trochę oszczędniej gospodarować groszem, a jeśli tak - sprawa jest poważna, bo gdy zacznie oszczędzać nawet na ogrzewaniu, to Jacek Poniedziałek będzie musiał grać w ciepłych majtkach, tymczasem od dobrych pięćdziesięciu lat wiadomo, że ambitny teatr nie jest możliwy bez pokazywania gołej dupy. Tak więc wyczerpywanie się zasobów jakoś awanturę o Słobodzianka tłumaczy...

      Trudno natomiast powiedzieć dlaczego reżim zafundował sobie konflikt z „salonem” o nową siedzibą dla „młodej lewicy”. Dla niekumatych rysuję krótko tło konfliktu. Otóż, jak wiadomo, kilka lat temu „młoda lewica” zainstalowała się na doskonałych warunkach w lokalu przy warszawskim „Nowym Świecie” (lokal ów, komuniści odebrali niegdyś jakiejś burżuazyjnej rodzinie, ale takie drobiazgi „nowej lewicy” przecież nie przeszkadzają, a może nawet wręcz przeciwnie). Czas jednak biegnie szybko, okres wynajmu się kończył i przed „młodą lewicą” stanęło widmo szlifowania bruków. Szczęśliwie pojawiła się możliwość zdobycia nowej siedziby – też w niezłym miejscu, bo przy Placu Grzybowskim. Chętnych było jednak wielu, więc oczywiście, zorganizowano coś w rodzaju konkursu. Ileśtam podmiotów złożyło swoje propozycje, choć zwycięzca mógł być tylko jeden, i faktycznie jury wskazało na „Krytykę Polityczną”. Tu jednak nastąpił zwrot akcji, albowiem władze samorządowe lokalu „nowej lewicy” nie dały twierdząc, że w ofercie „Krytyki” brak nacisku na klimaty żydowskie, a tu Plac Grzybowski, więc wiadomo... Miało być o Żydach? - odpowiedziała na to „młoda lewica” - Trzeba było powiedzieć! Byłoby o Żydach. Żydzi to dla nas spécialité de la maison - podajemy na piętnaście sposobów!

      I faktycznie, gdyby powiedziano jasno, że ma być o Żydach, to by było - „młoda lewica” jest przecież szalenie elastyczna (gdyby miało być o cyrkowcach, to zaczęliby puszczać ogień z gęby i skakać przez obręcze), a bicz antysemityzmu to jedno z jej ulubionych narzędzi. Więc w kręgu „młodej lewicy” mogło się zrodzić uzasadnione podejrzenie, że ktoś tu kręci... Tymczasem uaktywniły się wspierające „młodą lewicę” stare pierniki... No wiadomo: listy, protesty i naciski – biedny Henryk Wujec musiał się co do minuty wyspowiadać z działań na rzecz „Krytyki” („Z Panią Prezydent byłem umówiony poprzez sekretariat Prezydenta Warszawy na 23.05 po południu”....). I co? I nic.... A przecież sprawa jest jasna: „nowa lewica” jakiś lokal w centrum Warszawy mieć musi. Jest to po prostu kwestia praw człowieka (patrz – interwencja Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka), na których straży stoją potężne siły. Nie jest przecież tajemnicą, że jakiś czas temu Sierakowski zawiązał z samym panem Sorosem spółkę do działań na Wschodzie (Europy). Oczywiście idzie o szerzenie praw człowieka. Może to jest właściwy trop? Bo jeśli przyjmiemy, że reżim Platformy faktycznie ma pewną słabość do Ukrainy Janukiwicza czy – zwłaszcza – do Rosji Putina, to prztykanie się z „Krytyką” miałoby pewien sens polityczny. Ale czy możliwa jest taka drobiazgowość? Tego nie wiem. Tak czy owak, przy okazji spięcia na linii reżim - „Krytyka Polityczna” pokazało się parę ciekawostek, czasem całkiem zabawnych. I tak, Jacek Żakowski biadał, że władze Warszawy „Krytykę” zaduszą dając jej lokal „...na peryferiach, gdzie młodzież nie dojedzie”. A bo to na peryferiach nie ma młodzieży? - mógłby w tym zapytać ktoś naiwny. Cóż, młodzież na peryferiach oczywiście też występuje, a przy tym jest to młodzież „wykluczona” bardziej, niż ta z centrum. Więc dlaczego wrażliwa społecznie lewica nie uda się ochoczo do tej młodzieży, by ją „wkluczać”, oświecać i podnosić? - mógłby pytać dalej nasz dobroduszny rozmówca, ale w obliczu takiej naiwności pozostawało by już tylko rozłożenie rąk. Co też czynimy... Ale tylko na chwilę, bo Żakowski nie jest jedynym, który błysnął przy okazji „bitwy o Plac Grzybowski”. Tu jednak potrzebujemy wprowadzenia...

      Otóż, stołeczny samorząd usiłował przeprowadzić błyskotliwy manewr - lokal chciano podrzucić Muzeum Żydów Polskich. Przyznaję – marzył mi się konflikt między „Muzeum” a „Krytyką”. Nie wierzyłem w niego, ale – pomarzyć każdy może. Oczyma wyobraźni już widziałem te sesje w „Krytyce” w czasie których postulowano by, że Muzeum Żydów Polskich powinno być „muzeum krytycznym” dekonstruującym kody żydowskiej kultury, że trzeba na nowo zdefiniować żydowskość, bo dotąd definiuje się ją albo religijnie albo nacjonalistycznie, co jest jawnym anachronizmem w postreligijnej i postnarodowej erze globalizacji... , że w Muzeum powinna się znaleźć „Izba Wątpliwości”, w której debatowano by nad ciemnymi stronami judaizmu (patriarchalizm, homofobia, wykluczanie gojów....). Ech... No, ale nic z tego wszystkiego nie wyszło, ponieważ Muzeum się od przyjęcia lokalu wykręciło (chyba stało się to zaraz po tym, gdy Seweryn Blumsztajn ostrzegł na łamach „GW”, że przyjęcie daru nie służyło by sprawie polsko – żydowskiej). W tym miejscu na scenę wkroczył Roman Pawłowski, który nieudany manewr samorządu podsumował (w „GW”) tak: „Plan był bardzo sprytny, chodziło o to, aby zamknąć usta krytykom, w tej sytuacji każdy głos sprzeciwu automatycznie staje się głosem antysemickim.”. No proszę – a więc wystarczy dowolną kwestię skojarzyć z Żydami i oponenci są załatwieni. (o ile Żydzi nie będą oponować...). Od dawna wydawało się, za tak to właśnie wygląda, ale nie przypuszczałem, że wprost przyznają to na łamach akurat „Gazety Wyborczej” (Stołecznej). Koniec tekstu Pawłowskiego też jest ciekawy, pan Roman kończy bowiem ostrzeżeniem: „Hannie Gronkiewicz-Waltz trzeba będzie to wszystko przypomnieć, kiedy zwróci się do ludu Księstwa Warszawskiego o reelekcję”. No, już ten „lud Księstwa Warszawskiego” to gruba aluzja, wszak „Księstwo Warszawskie” znaczy tu mniej więcej to samo, co „salon” (ponoć terminu „Księstwo Warszawskie” zaczął używać w tym znaczeniu Zbigniew Cybulski, a później rzecz rozpropagował Andrzej Żuławski...). A skoro Pawłowski publicznie posługuje się aluzją tak grubą, to widać sprawy zaszły daleko. Zaprawdę – czasy idą ciekawe....

tad9
O mnie tad9

href="http://radiopl.pl">

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka